Są takie płyty, do których się wraca. Są swego rodzaju drogowskazami w poszukiwaniach nie tylko muzycznych, ale i niekiedy życiowych. Nie można sobie bez nich wyobrazić życia.
Zorientowałem się właśnie, że omawianą niżej płytę pierwszy raz usłyszałem dokładnie dziesięć lat temu. Wtedy stwierdziłem: "ok, może być". Tylko nie wiedzieć czemu, wracałem do niej od czasu do czasu. Na chwilę obecną słucham jej co najmniej trzy razy w miesiącu.
Moje fascynacje muzyczne były różne. Przychodziły i odchodziły. Z lat późnej podstawówki już nic prawie nie zostało. Metalliką ze szczerego serduszka gardzę, nu metal już zupełnie mnie ne grzeje, Nirvanę i grunge z Seattle zacząłem dopiero po latach na nowo odkrywać. Pustynne brzmienia zostały na stałe i nigdy nie odchodziły. Zawsze były.
"Blues for the Red Sun" zespołu Kyuss jest jedną z dwóch moich płyt życia.
Wszystko się tu zgadza, nie ma ani jednego chybionego dźwięku. To dzieło skończone. Nie zliczę tego, ile razy ten album usłyszałem, ale ZA KAŻDYM RAZEM odkrywałem w nim coś nowego.
Brzmienie diabelnie nisko zestrojonych gitar (dodatkowo podłączonych pod basowe wzmacniacze) jest tak duszne i piaszczyste, że jednocześnie daje niemożliwą wręcz przestrzeń i swobodę. Starczy zamknąć oczy i nie trudno sobie wyobrazić pustynne okolice Palm Desert.
Obracamy się w powolnych, sabbathowych rytmach. Wszyscy na swój sposób naśladują któregoś z członków sabbsów. Homme Iommiego, Oliveri Buttlera, zaś Garcia Dio. Tylko jest jeden problem. Muzycy dopiero po wypracowaniu swojego brzmienia dowiedzieli się, że brzmią jak Black Sabbath. A sami zainteresowani twierdzą, że ich główną inspiracją (prócz otaczającej ich rodzinne miasto pustyni i środków psychoaktywnych), był amerykański hc-punk w stylu Black Flag.
Ale to nie wszystko. Dużo tutaj stylowego, hendrixowskiego wah-wah na modłę lat sześćdziesiątych, ale też prawie że funkowych linii gitary basowej. Sekcja rytmiczna stara się za wszelką cenę w niektórych fragmentach wprowadzić w słuchacza w trans. Muzycy też nie boją się odlotów, których nie powstydziliby się wcześni Flojdzi z Barrettem. Wszystko to składa się na coś, co obecnie jest nazywane stoner rockiem. Wielu muzyków próbowało i próbuje to brzmienie odtworzyć... I tak na dobrą sprawę, jedynie Sleepowi na "Dopesmokerze" się to udało (na swój oryginalny sposób).
Skalisty monolit, który z daleka przypomina jeden z wielu kamulców, lecz przy bliższej analizie okazuje się być całkowicie oryginalnym, nigdzie nie spotykanym, jedynym w swoim rodzaju naukowym fenomenem.
Ta płyta jest jak narkotyk, który trzeba sobie podawać raz na jakiś czas, bo sam organizm się jej dopomina. Na szczęście jest to całkowicie zdrowa i legalna używka, której nie bałbym się rozdawać na przerwie uczniom szkół podstawowych.
Drugiej takiej płyty nie ma i nie będzie. Kyuss 4ever.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz