czwartek, 11 czerwca 2015

Impresje opiniotwórcze | #FILLER - not so obscure but still important

Są takie płyty, do których się wraca. Są swego rodzaju drogowskazami w poszukiwaniach nie tylko muzycznych, ale i niekiedy życiowych. Nie można sobie bez nich wyobrazić życia.

Zorientowałem się właśnie, że omawianą niżej płytę pierwszy raz usłyszałem dokładnie dziesięć lat temu. Wtedy stwierdziłem: "ok, może być". Tylko nie wiedzieć czemu, wracałem do niej od czasu do czasu. Na chwilę obecną słucham jej co najmniej trzy razy w miesiącu.

Moje fascynacje muzyczne były różne. Przychodziły i odchodziły. Z lat późnej podstawówki już nic prawie nie zostało. Metalliką ze szczerego serduszka gardzę, nu metal już zupełnie mnie ne grzeje, Nirvanę i grunge z Seattle zacząłem dopiero po latach na nowo odkrywać. Pustynne brzmienia zostały na stałe i nigdy nie odchodziły. Zawsze były.


"Blues for the Red Sun" zespołu Kyuss jest jedną z dwóch moich płyt życia.

Wszystko się tu zgadza, nie ma ani jednego chybionego dźwięku. To dzieło skończone. Nie zliczę tego, ile razy ten album usłyszałem, ale ZA KAŻDYM RAZEM odkrywałem w nim coś nowego.

Brzmienie diabelnie nisko zestrojonych gitar (dodatkowo podłączonych pod basowe wzmacniacze) jest tak duszne i piaszczyste, że jednocześnie daje niemożliwą wręcz przestrzeń i swobodę. Starczy zamknąć oczy i nie trudno sobie wyobrazić pustynne okolice Palm Desert.

Obracamy się w powolnych, sabbathowych rytmach. Wszyscy na swój sposób naśladują któregoś z członków sabbsów. Homme Iommiego, Oliveri Buttlera, zaś Garcia Dio. Tylko jest jeden problem. Muzycy dopiero po wypracowaniu swojego brzmienia dowiedzieli się, że brzmią jak Black Sabbath. A sami zainteresowani twierdzą, że ich główną inspiracją (prócz otaczającej ich rodzinne miasto pustyni i środków psychoaktywnych), był amerykański hc-punk w stylu Black Flag.

Ale to nie wszystko. Dużo tutaj stylowego, hendrixowskiego wah-wah na modłę lat sześćdziesiątych, ale też prawie że funkowych linii gitary basowej. Sekcja rytmiczna stara się za wszelką cenę w niektórych fragmentach wprowadzić w słuchacza w trans. Muzycy też nie boją się odlotów, których nie powstydziliby się wcześni Flojdzi z Barrettem. Wszystko to składa się na coś, co obecnie jest nazywane stoner rockiem. Wielu muzyków próbowało i próbuje to brzmienie odtworzyć... I tak na dobrą sprawę, jedynie Sleepowi na "Dopesmokerze" się to udało (na swój oryginalny sposób).

Skalisty monolit, który z daleka przypomina jeden z wielu kamulców, lecz przy bliższej analizie okazuje się być całkowicie oryginalnym, nigdzie nie spotykanym, jedynym w swoim rodzaju naukowym fenomenem.

Ta płyta jest jak narkotyk, który trzeba sobie podawać raz na jakiś czas, bo sam organizm się jej dopomina. Na szczęście jest to całkowicie zdrowa i legalna używka, której nie bałbym się rozdawać na przerwie uczniom szkół podstawowych.

Drugiej takiej płyty nie ma i nie będzie. Kyuss 4ever.

sobota, 6 czerwca 2015

IMPRESJE OPINIOTWÓRCZE - DADROCK OBSCURITIES | Episode #1 "Suck More Piss"


NA WSTĘPIE

Niniejszym wskrzeszam mojego bloga. Od dawna chciałem to zrobić, ale jako że jestem patentowanym leniem, odkładało się to w nieskończoność.

Wielokrotnie gdy ogarniała mnie melancholia, dochodziłem do wniosku, że jedyne co tak na prawdę DOBRZE potrafię robić to pisać. Nigdy nie czułem się jakoś specjalnie dobrze w roli twórcy prozy (zawsze czułem, że to co piszę jest jakieś takie... sztuczne), ale za to uwielbiałem i uwielbiam pisać wszelkiego rodzaju opisy, recenzje, felietony... Jedna z moich polonistek mi kiedyś powiedziała, że ceniła w moich wypracowaniach "lekkość pióra" i "dziennikarski styl wypowiedzi", czymkolwiek by on nie był.

A o czym mi najlepiej wychodzi pisanie? Oczywiście o tym, co mnie inspiruje, co jest moją pasją, co mnie otacza.

W praktyce moim głównym hobby od czasów późnej podstawówki jest ogólnie pojęta muzyka popularna w jej przeróżnych odmianach. Decyzją więc oczywistą jest pisanie o niej.

Czy będę kontynuował? Nie wiem. Prawdopodobnie zależy to od tego czy będę odczuwał potrzebę podzielenia się moimi przemyśleniami ze światem, lub też czy będzie popyt wśród czytelników na kolejne wpisy (to drugie jest jednak nikłe z oczywistego powodu).

Zatem, rozpoczynam cykl pod nazwą:

"Impresje opiniotwórcze - dadrock obscurities"

Od prawie półtora roku bawię się w wyszukiwanie w internecie różnych ciekawych dźwięków, pochodzących głównie z jednej epoki muzycznej (przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych). A że to był niezwykle ważny okres, zarówno dla rozwoju współczesnej popkultury, jak i powiązanej z nią nierozerwalnie muzyki popularnej, nie dziwi że to był dla młodego pokolenia niezwykle płodny okres. Na zgliszczach upadłej kontrkultury hipisowskiej, nowi artyści próbowali (często osiągając stan alternatywnego spojrzenia na rzeczywistość) z wielkim powodzeniem tworzyć nowe standardy, nowe wykładniki muzycznej wiedzy. A chcą c to robić starczyło jedynie z kilkoma przyjaciółmi wyjść na scenę i pokazać, co ci w duszy gra. Nagrania z tymi "wykładnikami" same się wydawały, bowiem ludzie odpowiedzialni za wytwórnie widzieli w tym nie mały potencjał.

Warszawski sklep Megadisc

A wytwórniom pomagały takie tuzy jak brytyjski radiowiec John Peel, twórcy australijskich magazynów młodzieżowych Go-Set czy GTK, czy też japoński opiekun młodych futenzoku Ikuzo Orita.

Mówiąc w skrócie - dużo się działo i dzięki temu pozostawiono nam wiele fascynującej muzyki i równie zajmujących polityczno-społeczno-kulturowych opowieści na temat twórców tej muzyki i ich odbiorców.

CZEMU ANTYPODY?

Tą moją przygodę zapoczątkowało totalnie przypadkowe znalezisko na angielskiej Wikipedii, tyczące się opisywanego niżej wydawnictwa. Okazało się, że o tzw. oz rocku zaskakująco mało się mówi. Wszyscy patrzą przez pryzmat AC\DC, prawdopodobnie wydaje im się, że przylecieli spodkiem kosmicznym do WIelkiej Brytanii. COPONIEKTÓRZY możliwe, że zasłyszeli coś niecoś o stonerowych mocarzach Buffalo.


O reszcie wykonawców mówi się niewiele, albo nic. Nawet o poprzedzającym karierę Prądu Zmiennego Prądu Stałego zespole Bona Scotta - Fraternity. Mimo tego, że prezentował on szokująco odmienny repertuar względem kapeli braci Young, ale i nawiązywał do tego, co miało nadejść.

Wykonawców australijskich łączyło też wiele wspólnych cech, które wyróżniają ich spośród wykonawców z reszty globu. Przede wszystkim - blues/boogie oraz rock 'n roll lat pięćdziesiątych był bazą wyjściową poszukiwań muzycznych, nawet jeżeli wykonawcy prezentowali maksymalnie odlotowy, przesiąknięty psychodelią rock progresywny (Spectrum). Kiedy międzynarodowe tuzy rocka w wielu przypadkach się odcinały od swych korzeni (Pink Floyd, Genesis, Black Sabbath, etc.), kangury cały czas o nich pamiętały. Po drugie - najczęściej używanym instrumentem (prócz gitary) było, często przesterowane, elektryczne pianino (Fender Rhodes). Po trzecie - celowa lub mimowolna surowość nagrań, wielokrotnie podkreślana ciężkimi przesterowanymi gitarami.

Moim zdaniem, te zespoły australijskie wyróżniają się w sposób na tyle wyraźny, że możemy mówić o zupełnie nowym podgatunku muzyki (na wzór krautrocka). Co ciekawe, już taki powstał. Zwie się pub rock. Jednak, ogranicza się on tylko do zespołów oferujących brzmienie podobne do AC/DC (choćby Rose Tatoo, Cold Chisel czy nawiązujący do ich estetyki Airbourne). Rodowici miłośnicy starego rocka mieszkający Tam Na Dole (hehe, downunder) używają za to pojęcia oz rock. Wydaje mi się, że jest ono dużo bardziej trafne, gdyż pod nie można podciągnąć także wykonawców progresywnych (Spectrum, Tully, Tamam Shud, Madder Lake czy Rainbow Theatre), jug bandy (Captain Matchbox Whoopee Band, The 69ers), uduchowiony, eteryczny psych folk (Pip Proud, Extradition, Dave Miller Set, późne Tamam Shud i Tully), blues rock o bardzo organicznym brzmieniu, nie stroniącym od slide'owej gitary (The La De Da's, Aztecs, Murtceps, Band of Light), czy nawet "'50s revival bands" (Daddy Cool).

Mimo pozornego podobieństwa do swych odpowiedników na Wyspach czy w Stanach, ze względu na geograficzne odcięcie się od świata, ewolucja muzyki poszła tam w zupełnie innym kierunku. Tak samo jak ewolucja australijskiej fauny (zwierzaki co trzymają swoje pociechy w torbach? Kto to widział?).


Zatem, bawiąc się w swego rodzaju Julian Cope-wannabe (gość, który jedną publikacją przyczynił się do wzmożonego zainteresowania wśród mainstreamowych mediów krautrockiem) i posiłkując się wiedzą z niezastąpionego milesago.com, będę się starał zaprezentować co ciekawsze kąski z krainy dziobaków, kangurów i ptaków emu. Fakt, na dużo mniejszą skalę, lecz cóż mi szkodzi spróbować? W najgorszym przypadku nikt nie przeczyta. xD

I PO TYM PRZYDŁUGIM WSTĘPIE PRZECHODZIMY DO MERITUM

William Richard Thorpe (1946 - 2007;Billy Thorpe, lub zdrobniale Thorpie) to człowiek kameleon, imający się różnej stylistyki muzycznej, różnych zajęć. Przybierał też różne twarze. Od ugrzecznionego chłopca w garniturze wykonującego post-beatlesowski poprock we własnym programie telewizyjnym, przez długowłosego, wyluzowanego hard-bluesowego szamana i space-progresywnego wizjonera podbijającego amerykański rynek, a kończywszy na byciu poszukiwaczem brzmieniowym w różnych zakątkach świata.


Lubię go nazywać australijskim Niemenem. Wiele jest też podobieństw. Szturmem zdobył popularność w kraju, jednak pod zupełnie innym image'em udało mu się ponownie sławę odzyskać. Obaj (z podobnym skutkiem) próbowali zdobyć amerykański rynek. Nie ograniczali się też tylko do muzyki (Niemen - malarz, poeta; Thorpe - pisarz, kompozytor muzyki serialowej, inicjator widowisk artystycznych). Pod ich egidą zaczynali karierę późniejsze gwiazdy lokalnej sceny (Niemen - SBB, Thorpe - Lobby Loyde). Lecz przede wszystkim, z wielkim smutkiem ich żegnano, gdy niespodziewanie zmarli.

Zacznijmy więc od płyty Thorpiego, która wśród znawców tzw. NKR (Nieznany Kanon Rocka - autor pojęcia to Tomasz Beksiński) jest stawiana tuż obok Made in Japan czy At Fillmore East. Uważana za jedną z najlepszych płyt powstałych i nagranych w Australii - Live! At Sunbury (Havoc, 1972).

OD ZERA DO BOHATERA

Wielka sława młodziutkiego Thorpe'a detronizującego na rodzimych listach przebojów Czwórkę z Liverpoolu dawno minęła. W tym czasie zszedł do muzycznej podziemnej sceny w Melbourne. Tam właśnie zasymilował się z australijskimi hipisami i zaczął wraz ze swym rekonstruowanym zespołem akompaniującym Aztecs grywać z barach i na festiwalach (które to zaczęły się pojawiać jak grzyby po deszczu po sukcesie amerykańskiego Woodstock). Jednakże punktem zwrotnym w jego karierze było spotkanie starego przyjaciela z czasów szkolnych - Lobby'ego Loyde'a. Ten, mający już i tak renomę gitarowego boga Melbourne dzięki występom z Purple Hearts i Wild Cherries, zachęcił go do radykalnego wzmocnienia brzmienia na wzór hardrockowych gigantów z wysp brytyjskich, ale i przyuczył go gry na gitarze. Thorpe i Loyde, wraz z innymi muzykami (m.in. Warren "Pig" Morgan, znany z pierwszych wcieleń bluesowego Chain), weszli razem do studia. Tam, pod wpływem LSD, zarejestrowali dłuugie bluesowe, jammujące, psychodeliczne improwizacje. Zostały one wydane na płycie "The Hoax Is Over" z 1971 roku przez nowopowstały, "progresywny" pododdział australijskiej wytwórni Festival Records - Infinity. Zawierający na okładce "aztecką" mozaikę przypominającą tą z debiutu Ash Ra Tempel (ha! nawet długości utwórów się zgadzają xD) LP nadspodziewanie dobrze się sprzedawał, mimo tego że zawartością winyla nie były krótkie, zwięzłe "przeboje".


Dużym powodzeniem frekwencyjnym cieszyły się występy Billy'ego wraz ze swoimi nowymi Aztekami. Świadectwem tego był jednodniowy festiwal w Melbourne Town Hall (sali koncertowej ratusza miasta Melbourne?). Zebrało się na nim ponad 5000 ludzi (co jak na Australię to duża frekwencja), którzy przyszli podziwiać PRZEDE WSZYSTKIM nowe oblicze Azteków. Występ ów udokumentowano na płycie koncertowej nazwanej po prostu "Live" (1971, Havoc) oraz na w ramach odcinka specjalnego dla telewizyjnego magazynu muzycznego Go-Set. Jest ono przede wszystkim świadectwem poszukiwania (niezmiernie ciekawe!) własnego brzmienia i eksperymentów. Zaskakuje dwuntastominutowe, blues-progresywne "Somebody Left Me Crying", w którym Morgan gra na obecnych na sali organach piszczałkowych. Po tym wydawnictwie, nastąpiła kolejna fala koncertów, bombardowanie list przebojów singlami, ale i odejście Warrena. W międzyczasie pojawił się także koncept pewnego festiwalu muzycznego...

AUSTRALIJSKI WOODSTOCK

Ludzie odpowiedzialni za pr i reklamę lokalnych mediów w Melbourne (telewizja, radio, prasa), postanowili zorganizować trzydniowy festiwal. Miał on nawiązywać do legendarnego Woodstock (ale i w podobny, niedbały sposób go zorganizowano - na włosku wisiała groźba nieodbycia się wydarzenia!) - miłość, przyjaźń, muzyka i te sprawy. Dzięki bardzo dobremu rozreklamowaniu wydarzenia (nazwanego od pobliskiej wsi Sunbury Pop Festival), na północ od Melbourne w styczniu 1972 roku, zjawiło się około 40.000 szukających totalnej swobody kangurzastych hipisów. Organizatorom udało się tego dokonać nie sprowadzając nań zagranicznych gwiazd (ale i tak pewno nie byłoby ich na nie stać), zaś występujący wykonawcy pochodzili tylko z Australii i ew. Nowej Zelandii. Jak się można było spodziewać, wytworzyła się magiczna atmosfera, która w późniejszym rozrachunku pozytywnie wpłynęła na rozwój rodzimej sceny.

Festiwalowa publiczność.

W wydarzenie zaangażował się również Thorpe wraz ze swoją żoną i kolegami z zespołu. Mieszkając w namiocie za główną sceną, w bardzo aktywny sposób integrował się zarówno z osobami odpowiadającymi za zaplecze Sunbury, jak i z przybywającymi tam festiwalowiczami. Chłonąc pełną gębą zarówno konopne opary jak i atmosferę festiwalu, po kilku dniach totalnie wyluzowany, w rozpiętej koszuli i pokaźną grzywą zawiniętą w kucyk, wyszedł przy blasku nocnych świateł i aplauzie gigantycznej publiki jako gwiazda.

Aztekowie w czasie koncertu na festiwalu Sunbury, 1972

Muzycy kapeli (w składzie Thorpe-Howard-Wheeler-Matthews) to już znacznie lepiej zgrany zespół niż na poprzednim wydawnictwie i o wykrystalizowanym brzmieniu. I pokazują to, atakując wszystkich zgromadzonych pod sceną rozpędzonym standardem bluesowym "CC RIder". Jednak prędzej bym go porównał do Ace of Spades jeszcze wtedy nie istniejącego Motorhead, aniżeli nawet do interpretacji tegoż utworu Chucka Berry'ego. Szybkostrzelny, bezkompromisowy hard rock z wydzierającym się brawurowo do mikrofonu Thorpem. Od pierwszych dźwięków też zauważalne są klawisze - mocno przesterowane elektryczne pianino, które dużo efektywniej wzmacniają ciężar brzmienia, aniżeli tak często (nad?)używane przez brytyjskie zespoły organy Hammonda. Po tej bombie na dzień dobry i ciepłej konferansjerce, Aztekowie fundują nam kolejną przeróbkę. Tym razem jest to Be Bob A Luda Gene'a Vincenta. Nie wyróżnia się aż tak bardzo jak CC Rider, lecz jest sprawnie wykonana i jakby daje odpoczynek publice przed kolejną petardą.

Był to utwór autorski Momma, znany już poprzedniego wydawnictwa koncertowego. Tu jednak dużo bardziej dopracowany kompozycyjnie i zwarty (nie ma chociażby rozmemłanego, przydługawego sola perkusyjnego). Króluje też w nim swobodne jammowanie i dialogi gitarowo-klawiszowe. Nawet lider popisuje się biegłością gry na swoim instrumencie (dla mnie dowód na to, że Angus Young MUSIAŁ inspirować się Aztekami). Utwór kończy się ciekawym efektem "wyczerpujących się baterii w walkmanie". Co ciekawe, w późniejszych reedycjach na CD ów zabieg pozostawiono (prawdpodobnie z powodu zaginięcia oryginalnych taśm-matek). Przerzuciwszy płytę na drugą stronę, czekał nas kolejny cover, tym razem (nieodżałowanego) BB Kinga. Rozleniwiony, kroczący bluesior "Rock Me Baby" człapie się i człapie. Prawdopodobnie wtedy właśnie na scenę dotarła olbrzymia konopna chmura płynąca z publiczności. Widownia jednak chce więcej. W odpowiedzi dostanie nawet więcej niż prosiła..

Drugą stronę pierwszej płyty kończy utwór-legenda, hymn pokolenia tamtych czasów, australijski odpowiednik naszego dżemowego "Whisky". Wydarzenie o tyle ważne, że ten utwór wykonano (z ogromnym polotem) na Sunbury po raz pierwszy, zaś tuż po festiwalu pospiesznie wydano na singlu (o niebo gorszą) wersję studyjną, która oczywiście szybciutko zdobyła pierwsze miejsca list przebojów. W warstwie lirycznej "Most People I Know Think That I'm Crazy" opowiada o hipisie nadużywającym dragów i procentów, na którym większość znajomych wiesza psy. W warstwie muzycznej mamy tu folkujące intro i outro z hymnicznym wokalem. W środku zaś chłopaki przyspieszają w typowy dla siebie sposób i ponownie klawisze i gitara zaczynają się wymieniać w tempie ekspresowym solówkami. Doprawdy, niesamowity kawałek, który zasłużenie zdobył taką renomę w krainie misiów koala.
Wracając do powolnych rytmów, następnym utworem w zestawie jest kompozycja własna. "Time To Live" może się kojarzyć z tym, co w owym czasie tworzyli Black Sabbath i Budgie, lecz dużo bardziej odczuwalne są bluesowe korzenie muzyki Azteków i przede wszystkim luz i swoboda. W obrębie tych siedmiu minut (tradycyjnie) gitara i pianino dużo improwizują.

Thorpe i spółka jednak nie odpuszczają i ostrzeliwują nas (szczególnie basista Paul Wheeler) wierzgającym, dziesięciominutowym jamem "Jump Back" (znowu cover, tak swoją drogą). Thorpie rezygnuje tu z gitary na rzecz harmonijki ustnej. Chyba często już tu używałem słowa "brawura", lecz żadne inne słowo nie opisze tego, w jaki sposób frontman gra na harmoszce. W to wszystko wplecione są zabawy z tłumem w spólne śpiewy. Zespół nadal gra tak jakby za chwilę miał nastać koniec świata i nie zamierza na tym poprzestać.

Jednak to co dobre musi kiedyś dobiec końca. A czym lepiej zakończyć świetne wydawnictwo koncertowe jak nie zajmującym całą ostatnią stronę winyla dwudziestominutowym "call and response"? Tym właśnie jest "Ooh Poo Pah Doo". Znowu jamujemy, lecz także pomaga nam w tym rozgrzana do czerwoności festiwalowa publika. Powoli, powoli, po drodze bisując i wykonując rock 'n rollowe outro, wieńczące tą świetną płytę.

I'LL BE GONE

Po tym koncercie, (świetnie się sprzedającym) dwupłytowym albumie go dokumentującym i kolejnej serii koncertów (w tym przed dwustutysięczną publicznością na festiwalu Moomba), Thorpie wraz z kompanami wybył na Wyspy Brytyjskie, wybadać tamtejszy rynek. Szybko jednak stamtąd wrócili, bowiem zakochani w glam rocku Brytole stwierdzili, że Aztekowie są za głośni (sic!). Po powrocie do Australii, chłopaki "headline'owali" kolejne Sunbury i nagrali w 1973 roku bardzo udany i zróżnicowany album studyjny "More Arse Than Class" (Atlantic), z pełną negliżu rozkładaną okładką. William wiedział jednak, że trzeba ze sceny zejść w odpowiednim momencie. Zrobił to (udokumentowanym dwupłytowym albumem "Steaming At The Opera House" - Atlantic, 1974) trzygodzinnym koncertem pełnym atrakcji. W pierwszej jego części mieliśmy set akustyczny (na prawie dwadzieścia lat przed modą na sesje unplugged). Drugą częścią (prawie jak akty w przedstawieniu teatralnym) była antywojenna, rozbudowana i silnie progresywna mini rock opera "No More War" autorstwa Morgana. Trzecią częścią tegoż gigu był zwyczajny-niezwyczajny set rockowy. Czemu niezwyczajny? Ano bo do reszty kolegów dołącza stary znajomy Lobby Loyde na drugiej gitarze i dwóch bonusowych bębniarzy (tak! trzy zestawy perkusyjne!). Tak eklektycznym występem w dopiero co otworzonej (byli pierwszym zespołem rockowym w niej grającym), będącej ikoną kraju operze w Sydney, The Aztecs schodzą ze sceny w glorii i chwale.

Thorpe po rozwiązaniu Azteków w sposób nieudany próbował zostać rodzimą gwiazdą disco (sic!). Po tym niechlubnym epizodzie, ponownie wyjechał za granicę. Tym razem do USA, gdzie prezentował bardzo ciekawy i oryginalny space-prog w klimacie Pink Floyd czy Hawkwind. Wszystko nawet dobrze szło, lecz niedługo po wydaniu pierwszego amerykańskiego albumu (Children of the Sun, Capricorn, 1979) i stadionowej trasie, wytwórnia padła. Po prawie dekadzie Thorpie zatęsknił za bluesem. W towarzystwie Micka Fleetwooda (tak, znanego z TEGO zespołu), nagrał świetny longplay "Shaking the Cage". Jego wydaniu również towarzyszyła trasa koncertowa po Australii. Po niej, powrócił wraz z rodziną na stałe na Antypody. W latach późniejszych podzielił się wspomnieniami z lat swojej świetności w dwóch książkach ("Sex, Thugs & Rock 'n Roll" i "Most People I Know...") oraz przygotował serię stadionowych widowisk "Long Way To The Top". Występowały tam zespoły z ery "pre-AC/DC". Całą poprzednią dekadę poświęcił na tworzeniu albumu koncepcyjnego "Tangier", który tworzył zainspirowany podróżą do Maroka. Niespodziewanie jednak, w 2007 roku Billy Thorpe umiera na atak serca. Cała Australia była pogrążona w żałobie. Jednak kraina torbaczy o nim nie zapomniała. Trzy lata później wydano pośmiertnie "Tangier", jak i pojawiło się wiele inicjatyw społecznych upamiętniających jego pamięć. Dziś Thorpie jest legendą i ikoną w Australii, której stawiane są pomniki. Gdy mówi się o zmarłych legendach kangurzego rocka, często jest wymieniany PRZED Bonem Scottem. "Long Live Rock 'n Roll"...

Tablica znajdująca się w miejscu, gdzie dawniej stała główna scena festiwalu Sunbury.

Jeszcze tak w ramach post scriptum. Większość osób raczej ściągnie sobie opisywany wyżej album. Jeżeli jednak ktoś wpadnie na pomysł kupowania go... Odradzam zakup powszechnie dostępnej reedycji od Black Rose Records. To beznadziejnie brzmiący niemiecki bootleg, wydany bez jakiejkolwiek wiedzy właścicieli praw autorskich. Jedyne oficjalne wznowienie wyszło sumptem Aztec Records. Będzie się trzeba liczyć z kosztem około 80-100 złotych (ach ta dostępność w Polsce), lecz opłaca się. Choćby dla dodanej książeczki bogatej w zdjęcia i notki historyczne.

czwartek, 17 lipca 2014

Impresje pozlotowe.



Jest takie miejsce na świecie, które odwiedzam z czystego obowiązku. Nazwę go tutaj obowiązkiem moralnym. Czemu? Gdybym tam nie pojechał, czułbym przegigantyczne wyrzuty sumienia, żal, depresję, wszechogarniający smutek. Możliwe, że doszłoby do samookaleczenia.

Mam tu na myśli remizę strażacką w podwarszawskich Laskach.

Na co dzień użytkowana jako zwyczajny lokal weselny, zalicza się pod względem wizualnym raczej do tych mniej atrakcyjnych miejsc, w których nowożeńcy chcieliby wyprawić swe wesele (sugerując się ogólną modą na wynajmowanie drogich restauracji, hoteli a niekiedy nawet sal zamkowych i pałacowych). Jednakże, sprawdza się idealnie jako miejsce ogólnopolskiego zlotu pewnego specyficznego forum.

Mam tu na myśli FamiCON#6, zlot userów forum EMU-NES#PL, poświęconemu legendarnej ośmiobitowej konsoli Nintendo.

Miejscówka ma swoje minusy (chociażby brak prysznicu, który musimy sobie sami sklecić), lecz jej lokalizacja (ciche okolice laseckiej szkoły dla niewidomych, sąsiedztwo kampinowskiego lasu) pozytywnie wpływają na jej wyjątkowość i klimat imprezy. Nie ma co narzekać – duża sala, w której można rozstawić swój sprzęt, projektor, przekimać nocą jest? Jest. Przestronna kuchnia z lodówką, zamrażalnikiem, kuchenkami, trzema zlewami, metalowymi blatami, szeregiem sztućców jest? Jest. Sporej wielkości trawnik, na którym można rozłożyć namiot jest? Jest. Dwa tarasy, przy których swobodnie można pić browarka i rozmawiać z przyjaciółmi są? Są.

Właśnie – przyjaciele.

Chodzi mi tu o znajomych (bliższych lub dalszych) ze wspomnianego już forum. Nie ukrywam, że dzięki nim całe moje życie tak naprawdę zmieniło się diametralnie. Rzec bym mógł, wywróciło się do góry nogami. Tak szalonej i zróżnicowanej ekipy ciężko szukać. W jednym koncie możesz zauważyć Koksa podłączającego do projektora swój laptop, by puścić na nim kolejne porno, w którym japońskie nagie białogłowy zjeżdżają na sankach, nartach, whatever. Zaraz po nim do projektora pcha się Endru., który odczuwa przemożną ochotę zaprezentowania nam jutubowych przeróbek związanych z kucykami. W drugim koncie Zelas zalicza kolejny raz Castlevanię, a jednocześnie Duobix chce bym z nim oglądał następną część Sarniego Żniwa. Ignus z Wodzem rozdają karty i tłumaczą zasady stworzonej specjalnie na tą okazję karcianki. Na polu namiotowym montowany jest hamak pomiędzy dwoma poruszającymi się Fiatami 126p, a inni chcą wleźć do dziecięcego baseniku i w tej pozycji zagrać na Famicomie w Contrę. Jakiś grubas tuż przed zgonem wymiotuje na środku sali głównej.

Nazwij to jak chcesz. Schizofrenią, psychodelią, totalnym mentalnym spierdoleniem.... Dla mnie to niebo. Tu mogę zakończyć swą podróż, a kto wie, czy nawet nie umierać (dosłownie).

Przeżyliśmy w tym roku maksymalną nawałnicę w sobotę i niedzielę. Przybyła ekipa ArmoryTV, chcąca zrobić relację z naszej imprezy. Wpletli się idealnie w naszą ekipę, intensywnie się z nami integrowała (także w towarzystwie płynnych substancji procentowych), ale jednocześnie sumiennie wykonywali swoją robotę. Ich działania w żaden sposób nie wywracały do góry dnem organizacji całej imprezy, nie narzucali się. A co ważniejsze – okazali się naprawdę otwartymi i sympatycznymi ludźmi, którym chodzi o coś więcej. Udowodniła to Dodo, która po weekendzie zjawiła się ponownie w naszej remizie, żeby po prostu pograć na Pegasusie i pogadać z nami. Nowe znajomości nawiązane i liczymy na wizytę w przyszłym roku.

Wszystkie główne, dosyć efektownie zorganizowane atrakcje odbyły się w weekend. Projekcja relacji z poprzedniego zlotu, konkursy, prezentacje produkcji scenowych autorstwa naszych użytkowników, wręczenie zlotowiczom famiconowych oranżad i gum Turbo i wiele innych. Czuć było rozmach, jakby organizatorzy chcieli, aby nasz zlot był czymś więcej. Magia i alkohol unosiły się w powietrzu, zaś jej eskalacją był znakomicie przyjęty chiptune’owy koncert Nielogicznego i ChipJockey’ego.

W następnych dniach atmosfera zelżała, a(b)strakcje były organizowane w dużo luźniejszy sposób. No i duża większość zlotowiczów pouciekała (niektórzy niespodziewanie). Przegenialna atmosfera, swego rodzaju jedność dusz nadal pozostała i pozostanie. Na zawsze. W imię wspólnej idei, którą jest Pegasus!

Kocham Was wszystkich! Jesteście wspaniali i wyjątkowi, nie ma sensu tutaj każdego wymieniać po kolei. Jesteście wspaniali! KOCHAM WAS. Moją drugą rodzinę.

EMU-NES#PL 10 years old and stronger than ever!